Z pamiętnika filmowca amatora, odcinek 58

Zatoczyłam koło wymsknęło mi się w okolicach OFF Piotrkowska na małej kofi z moją ulubioną montażystką. I tak to zdanie zaczęło być refrenem. Bo po pięciu latach czuję jakby tej szkoły wcale nie było. Może i jestem starsza, czasem bardziej pewna siebie, bardziej rozważna i doświadczona – ale tak wiele rzeczy, które przez ostatnie pięć lat temu rozpaliło się i zapłonęło – teraz przygasło.

Zatoczyłam koło – bo to wszystko tak, jakby ich nigdy nie było.

(Maj 2019)

PREPRODUKCJA

Na dwa miesiące przed zdjęciami do swojego filmu dyplomowego stwierdziłam, że Szkoła mimo wszystko wykształciła we mnie spokój. Nawet jeśli wybucha bomba, coś się zapala, coś płonie i coś trzeba gasić – a ja, jak nie ja. Bo w sumie, wychodziłam już z tak różnych gówien, że chyba nic mnie nie zaskoczy. I z każdego gówna dało się wyjść, więc nie widzę powodu żeby było inaczej. Trzeba się umyć, otrzepać i pójść dalej.


Dokładnie dwa lata temu, kiedy byłam w skrajnie krytycznej sytuacji finansowej miałam taką religię, aby kupować jakieś puszkowane, słoikowane jedzenie „na zaś”, które mogę wykorzystać w każdej chwili. Jedzenie – chociaż jakiekolwiek – zawsze musiałam mieć, a że często potrafię zrobić coś z niczego to puszkowane i słoikowane było najlepszym rozwiązaniem. Pamiętam, że w ten sposób kupiłam puszkę zielonego groszku. Nie przepadam za zielonym groszkiem, ale kiedy jest kryzys to zawsze powtarzam, że nie ma co wybrzydzać. Jak coś ma kalorie i mi nie szkodzi (a tego jest niewiele na świecie), to trzeba podziękować i zjeść. Lepiej zjeść niż nic nie zjeść.

Niedziela niehandlowa, pora obiadowa. Zaczynam szukać co mogę dodać do jakiejś resztki kurczaka, którego znalazłam w zamrażarce. Mam jeszcze kilka jajek, suszone pomidory, czarne oliwki, dwa żywe pomidory i słoik ogórków z domu. Kryzys niedzieli niehandlowej (i trochę też czekania na przelew, ale to jednak inne czasy niż te dwa lata temu więc jednak nie zasługuje na miano kryzysu).

Przypomniałam sobie o tej małej puszce zielonego groszku. Pamiętam, że kiedy wyprowadzałam się z Łodzi mimo wszystko zabrałam ją ze sobą – w końcu to dobre jedzenie. Kalorie. Nigdy nie wiadomo jaki będzie kryzys. Data ważności mówiła, że mam jeszcze dwa miesiące – w sam raz. Groszek wydawał się być dobry. Akurat chyba przyszedł na niego czas.

I kiedy podsmażałam kurczaka z groszkiem i gotowałam ryż pomyślałam sobie, że nie ma lepszego domykania pewnych spraw niż zużycie w końcu tej cholernej puszki. Nie ma lepszego zakończenia, wykończenia i pójścia dalej. Nie ma lepszej symbolicznej granicy. Dziękuję Ci zielony groszku, za to że byłeś moją gwarancją przetrwania w ciężkich czasach.

Umowa na mieszkanie kończy się z początkiem sierpnia. Głupio byłoby mi się znowu przeprowadzać z tym groszkiem.

(Czerwiec 2019)


Preprodukcja i „biuro filmu”, w którym królowała kolka zero i niezdrowe jedzenie

Kiedy słyszę od producentki weź sobie dzisiaj wolne albo nie przejmuj się, ja to załatwię – wiem, że to człowiek którego tak łatwo nie wypuszczę z zawodowego życia. Myślę sobie jestem największą szczęściarą i to dopiero preprodukcja, dopiero wstęp do planu filmowego.

Ludzie z ekipy to w dużej mierze przypadkowe spotkania. Zgłaszają się do mnie sami bo jak później słyszę chociaż miałem lepszą finansowo propozycję, to czułem że muszę być na tym planie. Staram się spotkać z każdym, chociaż nie zawsze mi to wychodzi. Dużo ludzi, dużo spotkań, dużo słów i płomieni. Dużo wszystkiego. WSZYSTKIEGO.


Na czwartek, 25 lipca umawiam transport swoich rzeczy z Warszawy do Białegostoku. Jestem po tygodniu pracy od 8:00 do 3:00 w nocy i mam trochę dość, ale pakuję się dzielnie. Muszę zwolnić mieszkanie do 4 sierpnia, a od 29 lipca wchodzę na plan.

W środę, 24 lipca łamie mi się ząb. Jakkolwiek abstrakcyjnie to nie brzmi to złamany ząb jest prawdziwy, bolesny i namacalny. Na szczęście mam jakieś pooperacyjne (powyrostkowe) dawki ketonalu w swoich zasobach, więc konsultuję tylko ile mogłabym wziąć tabletek na dobę żeby nie wywrócić swojego organizmu na lewą stronę. W sumie jest super. Kiedy rozmawiam z koleżanką na Facetimi’e pyta dlaczego mam dziwną minę. A to nic wybąkuję. Co mam tłumaczyć, że złamał mi się ząb?

Gorzej dzieje się kiedy poprzednia tabletka przestaje działać, a nowa jeszcze nie zaczyna… Wtedy mam ochotę umrzeć. Na szczęście moja dentystka w piątek znajduje dla mnie rano czas. Załamuje ręce nad moim uzębieniem, a ja jej tłumaczę że potrzebuję tylko coś na szybko bo muszę lecieć na próbę z aktorami.


Odbieram klucze do mieszkania w centrum Białegostoku – mieszkania, które wynajmujemy na czas zdjęć dla pionu operatorskiego. Zanim wszyscy się zjadą chcę zrobić tam przymiarki i czytanie scenariusza. Wychodząc z mieszkania gadam przez telefon i próbuję podpalić papierosa. Nie wiem jak to robię, ale płomień bucha w kierunku mojego oka.

Tak – jestem również zdolna do spalenia sobie rzęs w prawym oku. Przecież to ja.
Tak – wystraszyłam się, krzyknęłam i odskoczyłam. Nie mam rzęs.


W sobotę (27 lipca) mój rodzony ojciec (nazwany przez ekipę Panem Tatą) kończy układać podłogę w pokoju, który przez najbliższe dwa tygodnie ma stać się biurem filmu. Przed planem latam jeszcze ze szmatą i próbuję mniej więcej zapamiętać gdzie są moje rzeczy. To trudne.

To trudne jest hasłem – zdaniem, którym odpowiadałam na pytania nie mające odpowiedzi.


Ogłoszenie, które powiesiłam na nowych drzwiach do nowego „biura filmu”. W praktyce biuro filmu było sypialnią trójki szefów pionów oraz miejscem w którym ciężko było przejść i cokolwiek znaleźć.

Niedzielne popołudnie i wieczór wypełnione jest odbieraniem ludzi z dworca. Wszyscy najpierw zajeżdżają do domu – do biura filmu i na taras. W moim domu na stałe ma nocować 5 osób (w porywach było ich znacznie więcej). Po 22:00 pani producent wpada do mojej kuchni ze słowami chodź przywiozłam ludzi z dźwięku, chociaż przywitasz się. Zwlekam się przed dom, gdzie dwie osoby palą papierosy machając ubranym w osłonę przeciwwietrzną (zwaną potocznie kotem) mikrofonem na tyczce.
My tylko wyprowadzamy kota wytłumaczyli mi chwilę później.


ZDJĘCIA:

Jedna lokacja (cerkiew Hagia Sophia w Białymstoku), 10 dni zdjęciowych i 9 aktorów – produkcyjnie wydaje się prosto. Ale w moim życiu nie ma „prosto”.

Pierwszego dnia dowiadujemy się, że podczas naszych zdjęć cerkiew jest zajęta na dwa popołudnia. Jedna sprawa to pogrzeb (tego nie dało się przewidzieć) i ślub (to dało się przewidzieć, ale po co nas było informować). Jeśli chodzi o pogrzeb – w życiu trafia nam się dokładnie to samo o czym robimy film. Dostajemy nawet zaproszenie, bo batiuszka stwierdza, że może jak nagramy prawdziwy pogrzeb to będzie szybciej.

Po pierwszej godzinie planu mogłabym już spanikować i strzelić sobie w łeb. A tu jeszcze z Łodzi nie przyjechał sprzęt…


Dzień pierwszy i moment w którym musimy zmienić kalendarzówkę zanim nawet przyjechał sprzęt. Ale jest super.

W transporcie sprzętu nie przyjechało kilka rzeczy – kabelki, przejściówki i cośtam cośtam. W wykazie sprzętu do ubezpieczenia (który miał przyjechać) znajdowały się na przykład tyczki o długości 5 metrów. Na plan przyjechały tyczki o długości 3 metrów.

Po pierwszym telefonie usłyszeliśmy że przecież przyjechały tyczki 5-metrowe. Popukaliśmy się w czoło, bo jakby nie patrzeć 3 metry to nie 5.

Po drugim telefonie dowiedzieliśmy się przecież nie mogliśmy wam dać tyczek 5-metrowych, bo takich nie mamy nawet w magazynie.

To tylko pierwszy dzień.


Dzień pierwszy. Po tym dniu stwierdziliśmy, że to bardzo niesprawiedliwe że mistrz oświetlenia tytułuje się jedynym mistrzem w ekipie. Od tego czasu wszyscy byli mistrzami. Na zdjęciu mistrz montażu i mistrz reżyserii.

Po pierwszym dniu naszym gospodarzom nie podoba się nasza obecność bo nie tak sobie to wyobrażali. Tłumaczymy spokojnie, że o wszystkim mówiliśmy, scenariusz przekazaliśmy dwa miesiące temu, a czas naszej pracy (dni) zawarty jest w umowie. Jest ciężko, bo mimo oficjalnego przeszkolenia ekipy przez osobę duchowną (żadnych krótkich spodni, nakryć głowy i odkrytych ramion u kobiet, pełna informacja gdzie możemy wejść i gdzie nie) pod wątpliwość zostaje poddany fakt czy ekipa jest chrzczona.

Chociaż zapewniam, że ja też (niestety, bo nikt mnie wtedy nie pytał o zdanie) byłam chrzczona – i to nawet w cerkwi prawosławnej, to mimo wszystko słyszę że to tylko słowa. Istnieje poważne podejrzenie, że jestem kłamczuchą.

Kolejnym etapem jest prąd i jego zużycie. W umowie jest zapis, że za wynajem lokacji i zużycie prądu płacimy określoną sumę z góry. Prąd jest nam kilka razy odcinany – bo nie tylko zużywamy go zbyt wiele, ale świecimy lampami we freski w cerkwi, które w ten sposób się niszczą. Na moje zapewnienie, że freskom nie dzieje się żadna krzywda słyszę gniewną odpowiedź od osoby duchownej a co pani jest może specjalistką? Na nic moje tłumaczenie, że świecimy w blendy, że to światło rozproszone…

Zabawne jest kiedy 8 dnia zdjęciowego na jaw wychodzi fakt, że cerkiew nie jest pokryta freskami, tylko ich ekonomiczną wersją – malowidłami na płótnie, które później przyklejane są do ścian (…to chyba definicja tapety), a mieszkańcy pobliskich bloków opowiadają jak przed laty kiedy przyjechała tu telewizja to tak świecili i hałasowali, że my przy nich jesteśmy jak nic!

Mieszkańcy okolicznych bloków nas strasznie lubią.

A ja znowu słyszę, że jesteśmy oszustami. Że jesteśmy niepoważnymi i niewierzącymi ludźmi, którzy przyjechali stroić sobie żarty z religii i cerkwi, a naszym celem jest zbezczeszczenie świętości.

Ja to nawet mam diabła za skórą.


Moją prywatną zasadą jest to, że na planie muszę mieć koszulkę z kotem. Ta koszulka przyniosła mi wiele razy szczęście na planie, więc postanowiłam ją założyć już drugiego dnia. Moja mama kazała mi w pewnym momencie założyć bluzę, jako że ten kot ze skrzydłami nietoperza może przypomnieć diabła…

Po raz pierwszy w życiu na planie sama korzystałam z usług cudownej Kasi charakteryzatorki. Niestety bywały dni kiedy Kasia musiała ukryć skutki uboczne negocjacji o to abyśmy mogli dokończyć zdjęcia na tej jednej JEDYNEJ lokacji.


Moim pożywieniem na planie są: Day-up’y, musy owocowe w saszetkach (potocznie nazywane wyciskaczami) oraz napoje magnezowe.

Momentami jestem tak zestresowana i przebodźcowana, że w samochodach w drodze na plan zarządzam ciszę. Siedzimy więc sobie z tyłu używając siebie nawzajem jako poduszek i milczymy przez 10 minut.

Takie 10 minut to najpiękniejsze chwile danego dnia.

Gdy przebodźcowanie sięgało zenitu opracowałam również małe oszustwo. Pod pretekstem obgadania ultra-hiper-ważnych-spraw oddalałam się wraz z operatorem na odległy krawężnik parkingu. Udając że pracujemy milczeliśmy.

Pokochałam towarzyskie milczenie i picie napojów magnezowych.


Dzień drugi i pierwsze urodziny podczas planu filmowego! Pani producent otrzymuje historycznego klapsa. Pani producent jest mózgiem tego filmu. Przez jednego z aktorów została ochrzczona jako „najdroższa”. W końcu to ona robi przelewy…

Na plan dostajemy ze szkoły 4 krótkofalówki (zwane potocznie mikrofalówkami). Jakby nie patrzeć jest to zbyt mało na taką ekipę, lokację i rozmach produkcji. Na szczęście zawsze ktoś ma ziomka i po czwartym dniu przyjeżdża do nas zestaw 12 sztuk. Rozpoczynamy nową jakość pracy i bycie najcichszym planem w tym wszechświecie.

DOSŁOWNIE. Jesteśmy najbardziej wzorowym planem jaki kiedykolwiek się odbył.

Problem jest taki, że mając w prawym uchu krótkofalówkę, a lewym odsłuch aktorski codziennie czułam, że mój mózg rozszczepiał się bezpowrotnie i zamieniał w zupę.


Ten dzień był wojną. Długie ujęcie jako pierwsze ujęcie filmu. Statyści i przejście przez całą cerkiew i dziedziniec.
Siedząc przy podglądzie powiedziałam „kochana Boziulko, jak to ujęcie się uda dam na cerkiew”. Po udanym ujęciu z radością poszłam do skrzyneczki na datki z pieniążkiem.


Lubiłam swoje „umowy z Boziulką”, a później używałam ich dość często. Boziulka wie, że ja nie rzucam słów na wiatr.

Otrzymałam najbardziej intuicyjną, wiedźmińską i przesądną ekipę jaka istnieje w tym wszechświecie. Wszyscy we wszystkim dopatrywali się znaków i rzucali zaklęcia. Po trzecim dniu połowa z nas miała na prawym ręku czerwony sznureczek od złego oka. Pod koniec zdjęć mieli go już wszyscy.


Script w pracy!

Przez pierwsze dni zdjęciowe walczyliśmy o przygotowywanie planów pracy. Ale ze względu na emocje związane z codziennym wchodzeniem na lokację, plan pracy szybko trafiał szlag. Po 5 dniach daliśmy więc sobie spokój z tymi formalnościami… Po co komu rozpisywanie czasu realizacji scen?
Na dodatek w drugim tygodniu nauczyliśmy się, że ekipę trzeba zwoływać pół godziny przed faktyczną godziną w której powinniśmy rozpoczynać pracę.

Dlaczego?
Bo przez pół godziny ekipa lubi sobie poleżeć razem na kocyku w okolicach parkingu. Warto wtedy wymienić się uwagami na temat smaków soków Wycisk z Żabki, napojami magnezowymi i wypalić kratę papierosów.
W ekipie zaledwie 3 osoby nie paliły papierosów. Przy czym jedna osoba paliła jak nikt nie patrzył, bo była niepełnoletnia…


Ponoć to zdjęcie wygląda jak kadr z serialu „Dom z papieru”, a to tylko nocna przerwa na papierosa w ekipie.

Na planie mamy kilka gier i zabaw.
Po pierwsze – operator codziennie ma inne przezwisko na radiu (tak, to gra pionu reżyserskiego!).
Po drugie – po tym jak usłyszałam od operatora i tak mam więcej asystentów od ciebie postanowiłam postawić sprawę jasno – bo i tak twoi asystenci lubią mnie bardziej od ciebie. Znienacka poruszałam więc ten temat upewniając się, że jestem w stanie przekabacić na swoją stronę większą ilość asystentów.
Po trzecie – kiedy robisz zdjęcie, zawsze na tym zdjęciu ktoś śpi. Kto uzbiera więcej dziwnych zdjęć śpiących ludzi?
Po czwarte – wokół cerkwi krząta się sporo kotów. Jeśli jest kot – to będzie dobry dzień, dobre sceny i żadnych tragedii. Rzecz w tym, że nie liczy się gdy ktoś zobaczy kota i przyjdzie z komunikatem hej, widziałem kota – bo kot musi być koniecznie zobaczony przeze mnie.
Codziennie ogłaszam więc na radiu konkurs – kto zobaczy kota, musi natychmiast podać informację dalej abym ja mogła dobiec i również kota zobaczyć. Tak, to była śmieszna gra, kiedy przerywałam w pół zdania rozmowę z aktorką żeby dobiec do jakiegoś punktu i pomachać kotu z oddali.


To był bardzo dobry dzień podczas którego towarzyszył nam biały kot. Właśnie po tym dniu stwierdziliśmy, że koty przynoszą szczęście. Jako że musieliśmy wynieść się z cerkwi zrealizowaliśmy wtedy scenę na parkingu…

Inną naszą zabawą była zabawa typowo alkoholowa. Toasty wznosiliśmy po zgłoszeniu gotowości pionów i na akcja.


We wtorek rano (8 dzień zdjęciowy) budzi nas telefon z oskarżeniem o kolejne zużycie prądu (ZA DUŻO PRĄDU!). Nasz gospodarz postanawia więcej nie użyczać nam przyłącza do siły.

Nie, bo świecimy lampami, a lampy są złe.

Po raz pierwszy tak szybko udało nam się załatwić agregat prądotwórczy na plan. Naprawdę, każde niemożliwe jest już możliwe.


Ilu filmowców zmieści się w samochodzie? A ile mikrofonów można zamontować w samochodzie? Mieliśmy 6…

Pani z Żabki naprzeciw cerkwi zagadnęła nas, że jeśli nasza przerwa wypada chwilę po 23:00, a potrzebujemy skorzystać ze sklepu to ona chętnie poczeka z zamknięciem.

Na dodatek o 22:45 (na wniosek pionu dźwiękowego) kierowniczka planu codziennie ogłasza kochani, za 15 minut planowo zamyka się Żabka.

Podczas tego planu zainstalowałam aplikację Żabki i zebrałam całkiem sporo punktów. Żabka naprzeciw miała całkiem niezły utarg.


Statyści, znajomi, okoliczni mieszkańcy… Na plan trafiła też dziewczyna, która przez problemy z kręgosłupem od lat nie wkładała butów na obcasie. Tutaj nałożyła je wybłagując wcześniej mamę o to czy może przyjść i postatystować. Byliśmy lokalną sensacją, ale z perspektywy czasu, myślę że byliśmy również przełamaniem szarego życia, nadzieją i latarnią morską. Bycie latarnią morską to najważniejsza rzecz jaką można zrobić w życiu. Byliśmy jak żywy dowód, że „wszystko jest możliwe”.

Po tygodniu naszym planem zaczynają interesować się media. Nasi gospodarze są przerażeni, a ja tłumaczę że przecież nie wygonię pana dziennikarza.

Są dni kiedy mam wrażenie, że reżyseruję zarówno film jak i życie.


Pytam oficjalnie i do znudzenia czy robimy coś złego? Pytam wielu osób – osoby wierzące, niewierzące, duchowne… Pytam batiuszków i ich żony. Wszyscy mówią zgodnie nie widzimy tu nic złego. Jesteście super! Jesteście cudownymi, życzliwymi i grzecznymi młodymi ludźmi!

Jest jakiś kodeks i przepis na to co złe i co nie jest złe?


Zarzewiem konfliktu staje się również planowa tradycja tego jak żegnaliśmy aktorów z którymi kończyliśmy współpracę. Tuż przed zejściem aktora zwoływałam ekipę i żegnaliśmy się na trzy.
Otóż odważyliśmy trzy razy klasnąć w dłonie w cerkwi i to był problem.


Reżyser trzyma tyczkę, sierpień 2019.

Ósmego dnia zdjęciowego w mój dom trafia piorun paląc połowę sprzętów, w tym podłączonego do gniazdka iMaca wypożyczonego ze szkoły (o łącznej wartości 36 tysięcy).

Dlaczego iMac był podłączony do prądu? To jest długa historia!
Na zdjęcia mieliśmy dostać kamerę Alexę Mini. W naszym planie mieliśmy mieć również 3 dni zdjęciowe ze steadicamem. Po szkolnej odprawie (podziale sprzętu) nagle okazało się, że nie mamy szans na Alexę Mini i nikt z nami nie chce się zamienić. Możemy dostać dużą Alexę i tyle.
Steadicam naszego steadicama nie jest w stanie udźwignąć dużej Alexy. Nie chcemy zmieniać steadicama, no ale musimy zorganizować taki sprzęt który fizycznie da radę…
Po 24 godzinach telefonów, negocjacji, netto, brutto, dofinansowań i faktur… mamy załatwionego oddzielnie człowieka i sprzęt. Super.

Podczas ostatniego dnia steadicama, steadicam (sprzęt) zaczął robić dziwne rzeczy. Trochę nikt nie wie dlaczego to robił, trochę było zagrożenie zwarciem, przepięciem i spaleniem. Trochę spanikowaliśmy, trochę gonił nas czas – bo świt jednak podnosi ekspozycję i zdjęcia świtowe nie są zdjęciami nocnymi (tak, NIE są…). Zrobiliśmy jednak co mieliśmy zrobić. Jeden kontrplan mastershota mamy w nocy, a drugi – o świcie. Oba są piękne, chociaż skrajnie inne!


Dzień w którym zastał nas świt.

Następnego dnia podczas przeglądu materiału (bo tak zaczynaliśmy każdy dzień) spanikowana podejmuję decyzję (po dwóch telefonach i innych dyskusjach – skracam historię jak mogę), aby materiał wysłać do firmy która później będzie robiła nam korekcję barwną. Kolorystka prosi o RAWy – nic dziwnego. Rzecz w tym, że to 90 giga, które na moim internecie ładuje się… długo. Natalia – montażystka ładuje pliki, zostawia włączony komputer i wychodzi na plan.

Natalia ma fobię – przed wyjściem z domu wyjmuje zawsze wszystkie wtyczki. Tego dnia zostawiła włączony komputer – tego dnia rozpętała się burza i tego dnia piorun strzelił w linię energetyczną obok mojego domu. Jakie to prawdopodobieństwo?

O 7 rano pijąc alkohol na balkonie reżyserskim (tak, miałam własny, reżyserski balkon) zaczynamy się zastanawiać, czy ktoś nie rzucił na nas klątwy. W sumie to się bardziej śmiejemy niż płaczemy, bo już nie ma co płakać. Już można się tylko śmiać.

Postscriptum całej historii jest to, że iMac nie był na liście sprzętu ze szkoły, która była dołączona do umowy z producentką wykonawczą. Nie był więc sprzętem ubezpieczonym razem z innymi (kamera, rejestrator, każdy kabel i każda śrubka…). Ten iMac po prostu przyjechał na plan – a my byliśmy zaskoczeni jego obecnością tak jak on był zaskoczony tym, że strzelił w niego piorun. Zresztą co złego mogło mu się stać kiedy stał w moim rodzinnym domu, na biurku, w pokoju suchym i słonecznym.
Jakie jest teraz prawdopodobieństwo…?

Czy to już klątwa?


Pewnego kryzysowego wieczora, kiedy byliśmy wyrzucani z lokacji usłyszałam na odsłuchu aktorskim zdanie „Boże, czy dadzą nam dokończyć ten film?”. Podbiegłam wtedy do Ewy i odpowiedziałam jej nagle „Nie mają innego wyjścia, skończymy ten film”.

Nawet jak miałam ochotę zabić, nauczyłam się mówić spokojnie.

Podczas całego planu tylko raz podniosłam głos – po pierwszym dniu kiedy wróciłam wcześniej, przed całą ekipą do domu. Wtedy wykrzyczałam z siebie wszystkie bieżące sprawy. Ponoć krzyczałam nieprzerwanie przez 30 minut. Po wszystkim powiedziałam, że można mnie krzywdzić, ale nikt nie ma prawa skrzywdzić mojego dziecka i mojej ekipy.


Później powtarzałam to zdanie do znudzenia – każdego dnia, często ubarwiając je serią przekleństw.

Podczas 10 dni zdjęć zużyliśmy około 2000 woskowych świeczek. Specjalnych, cerkiewnych, woskowych świeczek.


Pani Mama to nie tylko usługi gastronomiczne. To również przypomnienie o piciu wody na planie oraz wspaniała, jedyna w swoim rodzaju rola epizodyczna. W jednym z ujęć, które zapewne wejdzie do filmu Pani Mama skradła sobą całą scenę.
Po serii pochwał i brawach powiedziała „w końcu jestem matką reżyserki, umiem grać”.

Po zakończeniu zdjęć, kiedy pakowaliśmy sprzęt biały kot sam do mnie przyszedł i dał się pogłaskać. Przez 10 dni spoglądał nieufnie z oddali, a tym razem przyszedł sam z siebie żeby się przytulić.

Uważam, że ze wszystkich znaków na niebie i ziemi to był prawdziwy znak.


Jak wywrócić skrzynkę ze świeczkami nie robiąc hałasu? Da się.

Nigdy w życiu nie miałam planu, podczas którego 25% dni zdjęciowych było zrywanych lub przerywanych przez gospodarzy. Nigdy nie miałam planu w którym każdy następny dzień zdjęciowy stawał pod znakiem zapytania.

Nigdy w życiu nie zdarzyło mi się trząść ze stresu tak bardzo, że nie byłam w stanie palić papierosa.

Ale gdyby ktoś zapytał mnie czy przeszłabym przez to jeszcze raz odpowiedziałabym bez zastanowienia OCZYWIŚCIE, ŻE TAK.

Oczywiście, że czasami się bardzo bałam.

Bałam się, chociaż to był inny strach niż ten który mi towarzyszył przez ostatnie lata. To strach przy którym mam też pewność, że jakkolwiek świat się zawali – to ja i tak wyjdę z gruzów cało. Wychodziłam tyle razy, więc dlaczego miałabym znowu z tych gruzów nie wyjść?


Drugie urodziny na planie. Klaps kończy 16 lat i na pamiątkę otrzymuje pamiątkowego klapsa!

Moja mama, która po raz pierwszy została dopuszczona do procesu zdjęć do mojego filmu fabularnego stwierdziła, że przeszła już takie przeszkolenie że już chciałaby żebym robiła ten pełen metraż. Jest gotowa na większą ilość dni i nie może się doczekać aż będzie ciekawie.

Moja producentka codziennie pisze do mnie z pytaniem czy już mam nowy scenariusz. Jeszcze nie mam.


Chyba nauczyłam się żyć w tym zawodzie.


Dziękuję.


* Ze względu na dobro osób trzecich część historii i sytuacji jakie wydarzyły się podczas planu została celowo pominięta.

**Fotosy z planu są autorstwa wspaniałego fotosisty Radosława Kamińskiego!

***Ten wpis powstawał najdłużej w historii Filmowego Kota.

2 myśli w temacie “Z pamiętnika filmowca amatora, odcinek 58

  1. Piotrek pisze:

    Bardzo fajnie się czytało. Pierwszy wpis pamiętnika przeczytałem 2, albo 3 lata temu, chłonąłem go bardzo mocno. Sam swoich sił próbowałem w Łodzi 2 razy, nie udało się. Co dalej z nią, nie wiem, może kiedyś. Cieszę się, że mogę poczytać jak jest na planie, w szkole i wczuć się, jakbym tam był 🙂
    Mam nadzieję, że jeszcze w przyszłości będą się pojawiać nowe wpisy i mam nadzieję, że będzie szansa zobaczyć film np. na Krakowskim Festiwalu Filmowym.

    Polubienie

  2. Paulina pisze:

    Wow, ciekawa relacja 🙂 w ogóle sobie nie wyobrażałam nigdy jak funkcjonuje plan filmowy. Teraz już wiem, że to istne szaleństwo i jazda bez trzymanki 😉
    Dzięki tobie poznaje ten całkowity dla mnie obcy, filmowy świat 🙂 powodzenia i sukcesów! Śle etnologiczne pozdrowienia!

    Polubienie

Dodaj komentarz